Sąsiad sprawił sobie Santka (przed liftem - chyba 2001 rok) z silnikiem D4EA (113KM) - manual, 2WD, manualna klima itd. - generalnie "golas".
Przyszedł do mnie po poradę w dość ciekawej kwestii. Samochód po dużym serwisie (nowy rozrząd, świece żarowe, regeneracja wtryskiwaczy, nowe oleje, paski itp. itd.) - teoretycznie wszystko OK, ale ma jeden, dziwny dla mnie objaw.
Obecnie poranne temperatury kształtują się między -2 a +6 i w pełnym zakresie jego auto po uruchomieniu silnika "kuleje" - wyraźnie nie odpala jeden cylinder. Trwa to kilka - kilkanaście sekund, dodanie gazu wyrównuje pracę silnika.
Nie wiadomo jak zachowałoby się w innym zakresie temperatur - samochód niedawno kupiony.
Jest jednak opcja ominięcia tego problemu - tj. dłuższe zagrzanie świec żarowych - doświadczalnie doszedł do tego, że po zgaśnięciu lampki czeka jeszcze około 7-10 sekund i dopiero uruchamia silnik. W takim przypadku silnik odpala idealnie równiutko (chyba pracuje na starcie nawet ładniej, niż mój). Bez tego odczekania wygląda, jakby silnik chciał wyskoczyć - przygasają lampy wraz ze spadkiem obrotów itp.
Moja pierwsza myśl była taka, że to suma uszkodzonych świec żarowych (ale są dopiero co wymienione - chyba NGK - tak z faktury wyczytaliśmy) i problemu z wtryskiwaczem w którymś cylindrze (ale były regenerowane i mają pełną sprawność), tyle, że to wszystko zostało już wymienione.
Z drugiej strony - jeżeli mój Santek odpalał z kompletem spalonych świec przy temperaturach rzędu -10 stopni, to czy uszkodzona świeca żarowa dałaby taki objaw (tj. szarpanie) w temperaturach o wiele wyższych?
Oczywiście brałem pod uwagę uszkodzony cylinder (kolokwialnie mówiąc... czyli po prostu kompletnie padniętą kompresję w jednym cylindrze) - ale czy dłuższe zagrzanie świec miałoby tu jakieś znaczenie?